« powrót do listy aktualności

Koniec maja 2012

Data dodania: 05 Czerwca 2012

Ostatni weekend maja, podobnie jak i pierwszy, zmobilizował nas do wyjścia z zachełmiańskich piwnic na światło dzienne.
Tym światłem postanowiliśmy nakarmić źrenice odwołując się do sentymentu, który w tych czasach staje się niestety wartością z lekka zapominaną, a w naszym przypadku, jako składników pokolenia urodzonego na Ziemiach Odzyskanych, nieco nową i młodą. 
Dlatego chadzamy niekiedy na Mały Szyszak, Przełęcz Karkonoską, na Śnieżkę. Na Wodospad lub Chojnik idziemy bardziej ze względów higienicznych, by dokonać fizyczno- psychicznych ablucji oraz z lenistwa, by pójść, ale nie za daleko.
Przed rokiem w Domu Tyrolskim zorganizowaliśmy samodzielnie pierwszy koncert, który miał być główną treścią całego wydarzenia. Udało się to znakomicie osiągnąć, ponieważ do dziś pamiętamy ten dzień i narodził się właśnie sentyment, który spowodował po roku ponowną, podobną akcję zakończoną sukcesem w takim sensie, o który nam chodziło.


Po roku grywania w miejscach przyjaznych naszej muzyce, dorobiliśmy się pewności, że możemy zagrać w prawie każdym miejscu w Karkonoszach, pod warunkiem, że bez żadnych gratyfikacji, bez angażowania w to właścicieli i zarządców, samodzielnie organizując reklamę i publiczność. Daje nam to ogromne poczucie swobody, niezależność, wpływ na wszystko, jak w górach, bo zdarza się też zbaczać ze szlaków w dowolnym miejscu.

W tym roku też w maju zagraliśmy tu koncert, dla trochę mniejszej publiczności, ale i tak wystarczająco ciepłej.  Z początku wyłuskała nas młodsza siostra Dami- TV Odra, nie żebyśmy mieli jakieś tam chody. Oni nas rzeczywiście lubią, puszczali klipy przez ten rok z koncertu na Dworze Czarne i byli ciekawi co z nas wyrosło. Nawet nie musieliśmy się tłumaczyć, że nie nazywamy się Siusiak, jak bywało kiedyś na jelonce.com.

Ponownie była okazja podziwiać imponujący karkonoski krajobraz, pomizdrzyć się na jego tle, a wewnątrz z powagą poczuć wdzięczność tyrolskich cieśli dla cesarza w inskrypcji na balustradzie balkonu: Gott segne den König Friedrich Wilhelm III (Pobłogosław Boże króla Fryderyka Wilhelma III) i podziwiać kunsztowne wiązania belek konstrukcyjnych.



Po koncercie zgodnie z planem wpadamy do Kazia, do Agro Tour Farm, gdzie pojutrze święcimy też budowlaną tradycję domów przysłupowych.
Jako że weekend miał być pracowity, w sobotę należało godnie reprezentować Szyszaka przed kamerą TVN Meteo. Bohaterem raportu była Baba Jaga- zachełmiański przysłup i koszula bliższa memu ciału.


Weronika Diallo, reporterka, pół- krwi Ghanka, biegała z mikrofonem i z kamerzystą po ogrodzie, by jak najwierniej przedstawić niemal nierealne piękno tego urokliwego zakątka, stworzonego ponad 100 lat temu przez Alfreda Wilma, a restaurowanego z zapałem od lat przez Hanię i Kazia.









W końcowej scenie Weronika na hasło odjazdu miała odpowiedzieć: ja się stąd już nigdzie nie ruszam. Wyszło: jestem pewna, że jeszcze tu wrócimy, a kamerzysta zastanawiał się co trzeba zrobić, żeby mieć takie miejsce zanim stuknie kolejny krzyżyk.












Ciekawe co by rzekła, gdyby wiedziała jakie w tej chwili storczyki kwitną 100 m dalej przy markowym stawie.

Dzień Otwartych Domów Przysłupowych był słoneczny i bezdeszczowy, wbrew zapewnień synoptyków i górali zachełmiańskich, co było mocno przydatne w czasie występów. Na ławach załatwionych z placu zabaw usiadł kwiat społeczności wiejskiej i trochę przybyszów. Niektórzy zwiedzili wnętrze "czarownicy", jak np. dwoje sympatycznych Holendrów, którzy na koniec poprosili na następny raz o wykonanie tradycyjnych piosenek w języku bardziej zrozumiałym niż polski. Obiecałem, że im przetłumaczę niektóre, mając na myśli teksty oryginalne, leżące gotowe na półce.

Wielką gwiazdą imprezy stał się Jacek, ze swoim efektownie i bogato wykończonym Ibanezem i godnym pozazdroszczenia, akustycznym Marshallem. Pomiędzy hipnotyzująco, nastrojowo brzmiącymi songami, też i z repertuaru Przyjaciół Stefana, odkrywał najzabawniejsze fragmenty swojego i mojego życiorysu z czasów studenckich, gdy mieszkaliśmy razem w pokoju na wrocławskim Nadodrzu, którego mógł nam pozazdrościć sam David Lynch. Publiczność godnie to doceniła, na przemian słuchając w skupieniu bądź rechocząc wesoło.

W tym wszystkim ostro uwijały się dwa Michały, równocześnie pilnując Tadzia akustyka, ustawiając sprzęt, słuchając, pogrywając na basie gdy trzeba było, filmując, fotografując.
Kazio gospodarz sie dwoił i troił, aby ogarnąć nie tylko całą imprezę, ale również podzielić się sobą ze wszystkimi przybyłymi znajomymi na raz. Nawet nieletnie aniołki wzięły się z frajdą za roznoszenie w koszyczku płyty "Nasze Karkonosze".
Z rodziną wychodzi się na występach znacznie lepiej niż na zdjęciach.

Tak jak i w zeszłym roku, karkonoska atmosfera, cudowne widoki i wierni, życzliwi słuchacze sprawiły, że zagrało się nam lekko, swobodnie i nie przeszkadzały strzały z aparatury, słońce grzejące po strunach czy zmienne poziomy głośności np. skrzypiec, gitary. Tadziu nagłośnił wszystko stosownie do miejsca, gdzie zachełmiańskie duszki nadstawiały ciekawie uszu, odnajdując w muzyce echo z ich przedwojennych wcieleń, a dźwięk odbijał się od zboczy, spływając miękko i wyraźnie na położoną niżej większą część wioski.



 

Witek